niedziela, 30 sierpnia 2009

Samotnie brzegiem morza - Baltic Travel cz.1 (02-05.08.2009)

Do podjęcia wyzwania jakim jest samotne podróżowanie skłonili mnie znajomi. O dziwo zazwyczaj mam z kim jeździć ale albo nie możemy się do siebie dopasować, albo interesują nas odmienne zakresy prędkości. Wycieczka ma też jeszcze jeden wymiar. Postanowiłem się sprawdzić, czy jeszcze mogę jeździć motocyklami. Odbyła się trzy miesiące po glebie. To była wycieczka jak z najlepszym kumplem, tylko zamiast niego bylem ja, motocykl i mój umysł.



DZIEŃ I
No i stało się… Czas ruszać w pierwszą w życiu samotną podróż. Tzn. w dłuższą podróż. Szybki montaż pakunków na maszynę, po chwili w cylindrach pojawia się ogień i tak zaczyna się moja przygoda z samotnym wyjazdem wzdłuż polskiego morza.
Droga do Piły mija standardowo – bo co może ekscytować w drodze (głównie prostej i nierównej), którą się przejeżdża kilka razy w miesiącu? W Pile obieram kierunek na Jastrowie. Na początku droga koszmarna ale później super. Po takich drogach by się chciało jeździć każdego dnia… Przed Jastrowiem zagapiłem się na przejeździe kolejowym i stało się… Potrąciłem lokomotywę. Kto nie wierzy może jechać i sam zobaczyć na własne oczy, co potrafi Yamaha. Mam nadzieję, że rachunek z PKP będzie nie za duży…



Dalej Człuchów i kawka z placuszkiem u Beaty. W miłym towarzystwie zleciało z 40 minut. Ale nie ma to tamto, czas ruszać dalej. Droga woła ;) .


(droga w okolicach Człuchowa)

A dokładniej Kościerzyna woła.


(kościół w Kościerzynie)

Tam właśnie podjąłem złą i dobrą jednocześnie decyzję. Oczywiście chciałem skrócić drogę. Zamiast do Żukowa pojechałem do Kartuz. Tam tankowanie i kierunek na Przodowo. Łącznie przejechałem ponad 50 km więcej ale od Przodowa do Nowego Dworu Wejherowskiego była pusta cudowna droga z samymi winklami. Warto było :)
Po tej motocyklowej strawie dość szybko pojawiła się tablica z napisem Wejherowo, następnie Puck i Władysławowo. We Władysławowie piękny widok na zatokę Pucką.


(Zatoka Pucka)

Został już tylko Hel.


(Tam w oddali widać Hel)

Korek? Był oczywiście… ale w drugą stronę ;) Ja jechałem jak Pan. Jednak przyjazd niedzielnym późnym popołudnie ma swoje wielkie plusy…
O 19:44 staję przed bramą z „wszystkomówiącym” napisem HELCAMP.
Po rozbiciu namioty czas na chłodne piwko (rozkosz dla podniebienia) i ruszam w miasto póki jeszcze jest tak jasno.





DZIEŃ II
Pobudka o 8 rano (wiem wygodny jestem) i znów trochę łażenia. W międzyczasie śniadanie pod supermarketem. Po 10 spotkanie z Kasią z którą byłem tu umówiony. Do 12 w bardzo miłym towarzystwie czas znów szybko zleciał. Teraz już tylko pakowanie i w dalszą drogę. Tyle zobaczyłem Helu. Nic co sobie obiecałem zobaczyć ;) .
Start o godzinie 13:00. Do Władysławowa droga taka sama jak wczoraj – nic się nie zmieniło. Korek też jest i z nów w odwrotną stronę – ale mam fart :).
We Władysławowie wybieram drogę przez Jastrzębią Górę i Karwię. Masakra! Nigdy więcej. Nie dość, że straszna nawierzchnia to jeszcze całą drogę wlekę się w korku. Na odcinek Władysławowo – Karwia straciłem ponad godzinę.
Przejeżdżając przez Krokową zacząłem mieć odczucie, że gdzieś na drodze w końcu lunie. Ale nic to. Co się będę przejmował. Martwił się będę jak zacznie padać.
Droga przez Choczewo, Wicko czy Siemianice mija bardzo przyjemnie. Tylko trochę późno zaczyna się robić.


(gdzieś na trasie)


(gdzieś między Władysławowem a Słupskiem)

W Słupsku tankowanie – przejechałem 278 km i z kija polałem 12 litrów – nie jest źle.
Za Darłowem następna zmiana planów. Walę prosto na Koszalin. Nie jadę przez Łazy, Mielno, Ustronie M. To była dobra decyzja. Na obrzeżach Koszalina pękło niebo (ta… co się będę przejmował… ;) ). Najpierw mżawka a na wysokości Ustronia już regularna ulewa. A ja nie mam nic przeciw deszczowego! Oczywiście wystarczyła chwila abym był cały mokry. Do tego dokładnie na ostatnią chwilę dojeżdżam na pole namiotowe w Kołobrzegu. Po rozłożeniu namiotu okazało się, że to co było do tej pory to był tylko deszczyk. To co zaczęło padać to dopiero była ulewa. A ja taki sam w małym namiocie pod drzewami.


(pierwszy tego dnia ciepły posiłek w przerwie na suszenie ubrań)

A, może te dęby nie pospadają na mnie do rana. Zresztą pal licho drzewa, moto stoi na centralce i bałem się, że deszcz może podmyć ziemię i albo Yama legnie na mnie albo na "niemcowy" samochód. Aaaa, leć gdzie chcesz, ja idę spać.



DZIEŃ III
Przestało padać dopiero o 9. Teraz jest 9:30. Jeszcze się nie wyłoniłem z namiotu. Wszystko mokre. Jak tu jechać dalej? No właśnie… Nie wiem czy jechać dalej czy lepiej nie wrócić. Bawić się dalej czy nabawić się jakiegoś bakcyla? A tu jeszcze połazić trzeba, morze zobaczyć… Lipa bo do 12 muszę się stąd wyprowadzić. Będę myślał później, teraz idę pod prysznic – o ile tu takie cuda mają…
Dobra, decyzja podjęta. Chyba pod tym prysznicem mózg mi przemyło… Co za durny pomysł mi przyszedł do głowy? Nie jestem miętka tytka, żeby byle deszcz miał decydować o moich planach. Pakuję się i opuszczam to średniej jakości napawające zniechęceniem do dalszej podróży ;) miejsce.
Nie mam ochoty ale zostawiam moto na jakimś płatnym parkingu i idę w miasto. Miasto jak miasto – jakoś nie lubię Kołobrzegu.



Godzinka przeznaczona na zwiedzanie szybko zleciała i czas uderzać na Świnoujście. Zostaje tylko znaleźć ten cholerny parking, na którym zostawiłem motocykl…
Chyba nic mnie wcześniejsze doświadczenia nie nauczyły bo znów wybieram drogę blisko morza… Droga przez Grzybowo Dźwirzyno i Mrzeżyno to kolejna porażka. Jedynym plusem jeżdżenia takimi miejscowościami - kurortami to to, że nieważne ile koleś będzie miał srebrnych łańcuchów na szyi czy ile pasków na dresie – i tak zawsze jego laska się odwróci słysząc ryk motocykla ;) . W Mrzeżynie zjeżdżam na jakiś Orlen co by sprawdzić powietrze w oponach. W międzyczasie podchodzi jakiś starszy miejscowy i zaczyna przyglądać się temu co robię. Nagle słyszę „2,5 atmosfery w takie koło? Tyle co do samochodu?” Pio czym dodaje, że ma Jawę 250 i nie ma jak to motocykle. „Lepsze niż samochody”. Nagle strzela drugi raz „Widzę nasmarowany łańcuch bo się błyszczy a przecież nie wolno”. Odpowiadam mu, że łańcuch trzeba smarować jednak widać było, że żaden argument go nie przekonał. Znaczy to tylko tyle, że muszę się stąd jak najszybciej ewakuować bo mnie jeszcze ktoś ochrzani, że oliwy do baku nie wlałem… Odkładam więc czym prędzej przewód kompresora i już po chwili gnam dalej drogą 103, która wiedzie mnie aż na sam koniec potężnego korka na pustej drodze. Masakra. Zatrzymuję się na końcu, patrzę na mapę gdzie jechać dalej. W pewnym momencie z busa wyskakuje jakiś facet i mówi mi, żebym jechał dalej bo motocykl potraktują jak rower. Dogadujemy się jeszcze odnośnie tego, którym promem gdzie dopłynę i ruszam wzdłuż korku widząc na sobie wzrok zazdrości ;)
Kilka minut czekania i wreszcie jest – pierwszy w życiu wjazd na prom :)



Stamtąd już tylko kilka km do miasta. W centrum włączam Czesia aby mnie zaprowadził na pole. A Czesio oczywiście zamiast zaprowadzić mnie na pole to wyprowadził mnie w pole ;) . Niestety jestem zmuszony do poszukiwań drogi metodami bardziej werbalnymi. Po kilku minutach jednak udaje mi się zajechać tam gdzie chciałem. Cena? 31 pln – drogo jak cholera. Ale muszę wybrać to miejsce bo w mieście brak wolnych miejsc w pokojach (ostatnią noc na trasie chciałem przespać w "luksusie" ;) ). Na polu znów większości Niemcy. Grillują się, balują opalają i obserwują jak Batman rozwija mokry (na szczęście tylko na zewnątrz) jak szmata i ubłocony jak… (nie powiem co) namiot, jak motocykl przykrywa pokrowcem, który jest brudny i mokry i pewnie zastanawiają się skąd on jedzie, że jest w takim stanie ;D . Jak już wszystko było gotowe ruszam w miasto pobalować. Na koniec robię jakieś zakupy, wszak trzeba coś zjeść i to pożywienie pchnąć jakimś odpowiednim płynem ;) . Później podobno dzwoniłem do kumpla z informację, że nie mogę znaleźć morza. Ach ten nadmorski jod… ;)



DZIEŃ IV
Budzę się o 7 rano i od razu pakuję dobytek bo czas powoli wracać do domu ale przede wszystkim trzeba coś tu zobaczyć. A dokładniej forty. Na dwa nie udaje mi się dotrzeć bo trzeba daleko od nich na parkingu zostawić bez opieki motóra.

(Widok w drodze na prom)

(Jak się później okazało Fort, do którego jechałem był po drugiej stronie)

Ale został jeszcze jeden – Pruski. Gdzieś po drodze tankuję i jadę na prom.

(Widok ze stacji benzynowej...)

(Już blisko...)

(Coraz bliżej...) 

(Gorąco...)

(Bingo)

Fort okazuje się największym ze wszystkich. Maszynę zostawiam pod czujnym okiem „strażnika”, który do tego jeszcze ma broń więc o moto nie muszę się martwić ;) .


Bardzo interesujące miejsce, z każdej strony bije ogrom pracy jaki musieli wykonać budowniczowie twierdzy. Przecież wszystko zrobione jest z cegły, każda krzywizna, każde sklepienie, wysokie mury…


(Pruskie drzwi)


(Regiment zwierzęcy)


(W tym miejscu było takie działo jak na banerze)



Po wyjściu rozmowa z owym strażnikiem. Okazuje się, że tam obok latarni gdzie teraz jest port był także fort – cztery razy większy ale w latach ’70 komuniści wysadzili go w powietrze uszkadzając przy tym latarnię…
Kilkadziesiąt lat później już w „wolnej” Polsce chcieli także wysadzić tę latarnię – bo jak uszkodzona to po co komu. Ostatecznie trochę ją podreperowali i służy do dziś. A co do współczesnej historii fortu to też różowo nie było. „Miasto” do niedawna trzymało tam gruz, chciano to zrównać z ziemią i zrobić tam parking dla ciężarówek. Tłumaczono się tym, że tak naprawdę nie wiadomo czyja to historia – ani nie polska ani niemiecka, pruski fort - co to w ogóle za historia… Paranoja – typowo komunistyczne myślenie. Na szczęście fort został uratowany na zasadzie „my nic od miasta nie chcemy więc miasto niech się do fortu nie miesza”. I dobrze. Na koniec okazało się, że rozmawiam z własnym krajanem. Mój rozmówca pochodzi z Piły.

Powoli nadchodzi czas na obranie kursu na dom. Odpuszczam sobie latarnię bo wiem, że jeszcze wiele razy tu przyjadę...
Tymczasem wybieram drogę przez Wolin i Golczewo czyli droga szybkiego ruchu. W końcu Yamaszka może trochę poszaleć. Trasa kończy się zbyt szybko. Dalej Płoty, Świdwin, Połczyn – Zdrój – droga nie jest zła ale to już nie to samo ;) .



Z Połczyna oczywiście słynną „drogą o 100 zakrętach”. Na tablicy jest napisane, że zakręty są na odcinku 11,5 km .. . Niestety radość nie drwa długo, dojeżdżam do grupy samochodów wlokących się za ciężarówką wyładowaną (przeładowaną?) deskami. Nic nie daje zjeżdżanie na parkingi – chwila zabawy i znów korek.
W Czaplinku decyduję się jechać przez Mirosławiec, Tuczno, Człopę i Wołowe Lasy. Mimo, że przez Wałcz jest trochę bliżej to jednak nie chce mi się jeździć ciągle tymi samymi drogami.

(Miejscowość przed Mirosławcem)

W Mirosławcu (miasto gdzie rozbił się samolot Casa) odnajduję mini muzeum na wolnym powietrzu i po kilku fotkach ruszam dalej.


(Wychudzone wielkopolskie Żubry ;) )

(Autoportret ;) )

Do domu zostało już niewiele. Zdążyłem akurat na pyszny obiad... :)



PODSUMOWANIE:
• kilometrów przejechanych: 1111
- dzień I – 371 km
- dzień II – 301 km
- dzień III – 144 km
- dzień IV – 295 km
• koszty:
- paliwo: 172,85 a z tankowaniem po powrocie do domu 241,47
- noclegi: Hel – 25,7 pln, Kołobrzeg – 31,5 pln, Świnoujście – 31 pln = 88,2 pln

Całkowity koszt wyjazdu to 329,94 + jedzenie.


Więcej zdjęć z wyjazdu:
http://picasaweb.google.pl/batmanikus/SamotnieBrzegiemMorzaBalticTravel0205082009#




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz