sobota, 29 października 2011

Wielka Wyprawa Górska "Zako-Słowacja" (08-13.09.2011)

Pomysł wyjazdu w góry zrodził się spontanicznie na zasadzie „a może pojedziemy w góry? Okej, namówiłaś mnie”. I tak oto niecałe trzydzieści dni później dane nam było wyruszyć w najdłuższą i najwspanialszą wyprawę tego roku.













Pierwszy plan został zrodzony na kolanie – Zakopane i góry. Później zacząłem zastanawiać się czy nie dodać do tego jeszcze więcej smaczku turystyki motocyklowej. Drugi plan zakładał dojechać jak najszybciej do Zakopanego, stamtąd w niedzielę przez Słowację do Żywca na nocleg, a w poniedziałek skoro świt do domu. Kilka dni później doszedłem do wniosku, że skoro mamy przejechać około półtora tysiąca kilometrów to warto byłoby coś przy tym po drodze zobaczyć. I tak oto z pomocą kilku osób z for internetowych ustaliłem własną trasę marzeń…

Plan na czwartek: pakowanie ostateczne.

Plan na piątek: pobudka o trzeciej i wyjazd.

Rzeczywistość:

Czwartek: piwko i Batmanikus, Batmanikus i piwko ;)

Piątek: po pracy dogrywanie ostatnich spraw i po odebraniu Mirelki z pracy (około 22) pakowanie.
Już wtedy powstał plan niespania do wyjazdu „bo po co się zamulać”. Ja poszedłem odrobinę dalej „to skoro nie idziemy spać na te dwie i pół godziny to może jedźmy od razu jak się spakujemy? Jak uzgodniliśmy tak zrobiliśmy.

W piątek o godzinie około 01:30 byliśmy gotowi do drogi.


PIĄTEK



(o tej godzinie zaczęliśmy pakowanie bagaży)


(załoga gotowa do startu)

Droga do Poznania to prawdziwa rzeź niewiniątek – może z 5 stopni Celsjusza. Podobnie miało się z Poznania do Wrocławia. Wrocław oczywiście zakorkowany od rana. Po kilkukilometrowym błądzeniu jakoś udaje nam się wyjechać na autostradę. Po kilku następnych kilometrach zaczyna łapać nas zmęczenie. Na autostradzie postanawiamy zjechać na śniadanie dla nas i motocykla do słynnego fast fooda. Tam zaznajemy takiego błogostanu, że zaczynamy łapać śmiechawkę a ja wręcz napad śmiechu. Dla otoczenia musiało to wyglądać baaardzo podejrzanie. Po zatankowaniu się na Lotosie ruszamy dalej, wszak przed nami jeszcze wiele kilometrów…

Droga jak to na autostradzie, czasem ktoś zajedzie drogę, czasem, ktoś myśli, ze chcemy się ścigać, czasem strasznie wietrznie a czasem nudno jak jasna cholera ;) Chcieliśmy autostradą przejechać do Chrzanowa z ominięciem bramki Brzeczkowice koło Mysłowic, czyli plan (znowu plan) zakładał całkowicie darmowy przejazd jak najdłuższym odcinkiem autostrady. Ot tak, na przekór płatnym drogom. Niestety „ktoś zrobił” nam psikusa, ponieważ gdzieś na wysokości Gliwic wyrosła przed nami policyjna blokada.
Ooooo, se pomyślałem, no ładnie. W zasadzie nie wiadomo dlaczego policja ściągała wszystkie pojazdy prócz ciężarówek. Może jakiś strajk?
Od tego czasu jechaliśmy na czuja z nawigacją, błądząc mniej lub bardziej… W zasadzie to tak do końca nie pamiętam drogi, nie tylko z powodu tej nagłej zmiany ale także a może i przede wszystkim z powodu budzącego się co raz bardziej zmęczenia… Pamiętam, że jechaliśmy przez Tychy bo widzieliśmy hałdy złomu z Fiata oraz browar najpaskudniejszego piwa, jakie można nabyć w Wielkopolsce. I wielki drogowy remont pamiętam też. Nawet nikt nie protestował, gdy się przeciskaliśmy na pole position. Czyżby jakaś większa kultura wśród użytkowników dróg, czy po prostu mieliśmy szczęście? Następny przejaw świadomości pojawił się w Oświęcimiu. Pamiętam, ze skoczył nam nerw, że jesteśmy tak blisko a nie mamy czasu, żeby zatrzymać się i zwiedzić Obóz. Wszak przed nami jeszcze kawał drogi a my już kulka godzin w plecy…
W końcu musiało dojść do tego przed czym uciekałem. Gdzieś między Wadowicami a Suchą Beskidzką najzwyczajniej, ordynarnie, bezczelnie… zasnąłem za kierownicą. Zasnąłem prowadząc motocykl! To trzeba mieć talent… Pamiętam, ze jechaliśmy, jechaliśmy, jechaliśmy i nagle... otwieram oczy! W tym momencie się wystraszyłem i gwałtownie acz nieznacznie skontrowałem z kursu na rów ;) Wszystko to trwało zapewne nie dłużej niż sekunda czy dwie, ale jednak. Musiałem się choć na chwilę zatrzymać… Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że na nogach jestem od czwartku od godziny około 6 rano, a dziś jest piątek około południa i, że od wpół do drugiej w nocy siedzimy na motocyklu … Przez kilka kolejnych kilometrów nie było stosownego miejsca ale w końcu jakieś znaleźliśmy. Wypiłem dwa energetyki oraz litr izotonka. Oparty o siedzenie czułem jak rozmywa mi się świadomość.


(przerwa od przerwy ;) ... )

Po 15 minutach błogostanu stwierdziłem, że dam rade przejechać jeszcze te około 100 kilometrów. Dalsza droga na szczęście przebiegła bez niespodzianek. No po za niespodziankami ze strony… nawigacji. Nie wiem czy tak miało być ale do Czarnego Dunajca jechaliśmy bardzo wąską i krętą ścieżyną. Na początku myślałem, że znowu wyjedziemy gdzieś po za światem ale po upewnieniu się podczas tankowania o dziwo okazało się, że jesteśmy na dobrym kursie.
Bardzo dobrze zapamiętałem tę górską drogową odmienność od nizinnych szlaków wielkopolskich. Jako, że był to mój pierwszy wyjazd typowo w góry a nie przejazd przez „górki” zapamiętam to uczucie na długo…


(ostatnia moto-przerwa)


(jak wyżej)

Po minięciu Witowa Batman zaczął rozglądać się za adresem naszego pierwszego noclegu. Kieszenie – nie ma… Plecak – nie ma… Tankbag – nie ma… O kur.wa! Nie ma?! Przecież tam były wszystkie dane ze smaczkami na drodze w kraju i za granicą! No i przede wszystkim adresy i numery telefonów do następnych miejscówek… Ale nic to. Trzeba jakoś się skupić i zaimprowizować. Pamiętałem, że mieliśmy zatrzymać się na jakiś Krzepietówkach. Dobra, tyle powinno wystarczyć. Po kilku minutach patrzę – Krzeptówki. Chyba jesteśmy w domu, toż to pierwsza z brzegu droga wjazdowa :) . Po chwili dyskusyjnej jakości szyld oznajmił nam, że wystarczy skręcić w lewo obok jakiegoś kościoła i zjechać z górki do samego końca drogi. I tak oto o godzinie 14 znaleźliśmy się u bram naszego „domu”.


(widok na górki prawie z bramy schroniska)

Nawet przez myśl mi nie przyszło, żeby się zameldować. Usiadłem na murku, później rozpakowaliśmy motocykl, przykryliśmy go, po czym… znów odpoczynek na murku ;)
Próg hacjendy przekroczyłem po dobrych dwudziestu minutach.

„SSM Zakopane”… Dopiero za kilka minut mieliśmy dowiedzieć się, że tu wcale różowo nie będzie…

- „Nasze Szkolne Schronisko Młodzieżowe nie działa jak typowe schronisko młodzieżowe” – powiedziała pani kierowniczka poważnym lekko przerażającym głosem (nie wiedzieć czemu nagle przypomniał mi się film Rose Red…) …

Yyyyyyyyyyy a jak działa normalne schronisko młodzieżowe? Pytam siebie samego w myślach i patrzę na Mirellę. Ona w ten sam sposób co ja na nią, patrzy na mnie. No ładnie. To się wpakowaliśmy w niezłą dolinę.

- „U nas w przeciwieństwie do normalnego schroniska można przebywać w domu między 10 a 18”

O kuźwa! To w innych nie można? Ale byśmy wtopili, ciekawe co nam jeszcze sprzeda…

- „Śniadanie można robić do godziny 10, tak samo z toaletą. Po tym czasie przebywać wolno ale nie wolno korzystać. Analogicznie dopiero od godziny 18 można znowu korzystać z łazienek i kuchni”

Chciałem zapytać się, czy między 10 a 18 można załatwić jakąkolwiek potrzebę fizjologiczną czy jednak trzeba udać się do lasu nad pobliska rzekę, ale nie zrobiłem tego, ponieważ w głębi siebie chyba bałem się usłyszeć odpowiedź… :)

Po rozpakowaniu bagaży, a raczej wypełnieniu nimi po brzegi klitki jaką dostaliśmy, udaliśmy się na małe zwiedzanie. Choć Krupówki to lipa jakich mało, postanowiliśmy się tamtędy przejść.
Po średnim obiedzie (jak się później okazało jednym z najlepszych, jakie zjedliśmy podczas całej wycieczki) przeszliśmy się pod Wielką Krokiew i… spiliśmy się grzańcami rozmawiając przy tym co będziemy robić od następnego dnia.





Po dwóch godzinach, gdy zaczynało już robić się ciemno a właściciel zaczął zamykać budę wyruszyliśmy w drogę powrotną.
O oszustach z zakopiańskiej firmy taksówkarskiej nie będę wspominał… ;)


SOBOTA


W sobotę planowana pobudka na godzinę 7:00 przeciągnęła się do około 9:00 a później 9:30. Szybkie śniadanie i wymarsz w góry. Plan na dziś: Dolina Kościeliska.


Po wstępie na teren Tatrzańskiego Parku Narodowego zielonym szlakiem udajemy się w kierunku „Jaskini Mylnej”.


Zdobycie tego miejsca to pierwszy punkt programu. Idąc bałem się, ze ta jaskinia będzie oblegana przez tłumy spragnionych wrażeń turystów (przereklamowana Jaskinia Mroźna), ale jak tylko zobaczyłem jedyną możliwą drogę dotarcia to wiedziałem, że będzie dobrze :) . Po wspinaczce przy pomocy łańcuchów :) (droga oznaczona jako czerwony szlak) ukazały się przepiękne widoki.


Chwila odsapki i wchodzimy. W środku oczywiście zimno i ciemno. Nie na darmo jaskinię tę nazywają mylną. Przed nami dosyć skomplikowany i trudny do przejścia system korytarzy. Często trzeba się wręcz czołgać po kamieniach i w wodzie. Musimy także uważać na małe „urwiska”, które mogą zakończyć się poważnymi urazami. W trakcie przejścia dołączają do nas dwie osoby, które nie mając mapy zabłądziły. Razem metodą prób i błędów odnajdujemy prawidłowe korytarze, a nie jest to łatwe mając tylko latarki. Zresztą oznaczenia są tak umieszone, by nie psuć atmosfery „empirycznego” zwiedzania.
Po wyjściu od razu uderza gorąc (różnica około 20 stopni). Jesteśmy brudni ale zadowoleni. Za nami po chwili wylania się kilka grup, równie ubłoconych i raczej szczęśliwych, że udało im się w ogóle wyjść ;)


Z jaskini ubłoceni jak prawdziwi górscy traperzy ;) schodzimy stromą ścieżyną i kierujemy się na żółty szlak obok Jaskini Smocza Jama. Idąc bardzo ładnym wąwozem mijamy kilku turystów podpierających kijami (i czym popadnie) skalne ściany. Nie sprawdzałem o co chodzi ale najprawdopodobniej ma to związek z jakąś legendą. No i tak sobie idziemy i podziwiamy aż nagle dochodzimy do… końca szlaku. Coś nie tak. Przecież jak patrzeliśmy na mapę w schronisku to teraz powinniśmy iść z Doliny Kościeliskiej na Tomanową Przełęcz… Nie ma drogi, to odpoczynek. Będziem radzić po małej przekąsce.


Początkowo chcieliśmy nie zauważyć napisu „TEREN NIEBEZPIECZNY. WEJŚCIE GROZI ŚMIERCIĄ” Może i niebezpieczny, ale nie dla takich traperów jak my ;) . O tym, że jednak nie idziemy zadecydował przekreślony ludzik. Gdyby nie ta tabliczka, nie byłoby zakazu wejścia a tylko ostrzeżenie o niebezpieczeństwie. A tak jest ewidentny zakaz. Ktoś mógłby powiedzieć, że co z tego, ale my jednak woleliśmy wydać pieniądze na „zabawę” niż opłacać ewentualną akcję ratowniczą. Mimo, że powinna być darmowa bo kupiliśmy wejście do Parku, ale tam, gdzie nie wolno tam ubezpieczenie nie obowiązuje…
Postanowiliśmy nie wracać do głównej drogi , tylko wspiąć się po łańcuchach na górę i zobaczyć co dalej. Ku naszemu niezadowoleniu szlak skończył się na drodze, na które się zaczął, tylko trochę niżej.



No dobra, to od teraz improwizujemy… Mamy zaliczony szlak zielony, niebieski, żółty i czerwony. Jakiego koloru brakuje? CZARNEGO. Szybko, szybko, gdzie jest jakiś czarny szlak, nim się rozmyślimy! Lecimy na dół i na krzyżówce skręcamy na Przysłop Miętusi.


Planujemy wdrapać się na górę i zejść niebieskim „Doliną Małej Łąki”. Droga na Przysłop zaczęła się bardzo niewinnie ;) . Teren lżejszy niż na żółtym, dochodzę do wniosku, że cały myk polega tylko na tym, że zacznie się stromiej wznosić… Faktycznie kat podejścia zaczął się zwiększać, lecz po chwili zobaczyłem na czym ta zabawa polega… Zrobiło się tak stromo i kamieniście, ze w połowie szlaku wysiadłem. A w zasadzie moje obie nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Złapałem dwa bolesne skurcze. Usiadłszy na jednym ze „schodków” zacząłem zastanawiać się co dalej z tym fantem. Mirella oczywiście zero problemów ;) . Pomyślałem sobie, ze dupa nie jestem, zawrócić nie mogę. I nie dlatego, ze wstyd, tylko dlatego, że czułem, ze dam radę. Mimo tego, ze potrzebowałem jeszcze dwóch takich odpoczynków na szczyt doszliśmy przed czasem. Jestem dumny z siebie, że dałem radę, ponieważ mijaliśmy tylko sześć osób na tym szlaku. Wszyscy schodzili. Podczas tego podejścia a później półgodzinnego odpoczynku nikt za nami nie przyszedł. Byłem pierwszy raz w górach, przeszedłem prawie wszystkie kolory szlaków a na koniec rzuciłem się na czarny (który także był pierwszym czarnym szlakiem w życiu) i też dałem radę. Mirella oczywiście „pfff, czarny jak czarny” :) .


(mimo, że tego nie widać, tym szczytem szło sześciu śmiałków)

Po zasłużonym odpoczynku na spokojnie zeszliśmy niebieskim szlakiem do szosy w kierunku Zakopanego. Co chwile proponowano nam transport do miasta ale zaryzykowaliśmy pieszą wędrówkę. To by było zhańbienie dokonań dzisiejszego dnia. I całe szczęście, ponieważ pieszo szło się jakieś dziesięć minut.

Po minięciu kilku „jadłodajni” postanowiliśmy, że i my coś zjemy. Wybraliśmy wszytko mówiącą nazwę „Siuchajsko”.


Muszę przyznać, że zupy mają tam przepyszne. Mój rosół i żurek Mirelki to było po prostu niebo w gębie. Wszystko co dobre skończyło się, gdy okazało się, że nie można zjeść placka po zbójnicku. A w zasadzie po to właśnie tu przyszliśmy. Mirella wybrała kolejny żurek a ja postanowiłem skosztować „cycków z kury po siuchajsko”. Nooo, nie zjadłem tego do końca. Jakieś takie jałowe i bez smaku… Niemniej polecamy zjeść tam owe zupki.

Z pełnymi żołądkami i nadal z uśmiechami na twarzy wracamy do naszej dziupli. Odpuszczamy sobie wieczorny wypad na miasto i zajmujemy się przygotowaniami do jutrzejszej drogi. Zdobywam dostęp do internetu i od nowa zapisuje wszystkie dane, które po powrocie znalazłem na stole, ułożone tak, żeby tylko ich nie zapomnieć…


NIEDZIELA


Planowany start przeciąga się o godzinę czy dwie, kto tam by liczył ;) . Po zapakowaniu się na maszynę wyruszamy Zakopianką w stronę Poronina i gonimy jak najszybciej do naszych południowych sąsiadów. Oczywiście nie obyło się bez „lekkich” korków ale nie po to ma się pod dupą dwa koła, żeby stać w upale pośród śmierdzących samochodów ;) Zresztą trudy korków koiły widoki jeszcze po polskiej stronie.

(jeśli się dobrze przyjrzeć to buda dla psa jest miniaturką domu ;) ... )


Po przejechaniu granicy w miejscowości Lysá Poľana od razu da się zauważyć lepsze szosy. Momentami stan nawierzchni przypominał nasz ale mimo wszystko zawsze było o wiele szerzej a drogi miały pobocza.


Z miejscowości Podspády kierujemy się w kierunku Ždiar a następnie wzdłuż pasma górskiego Vysoké Tatry (Wysokie Tatry) dojeżdżamy na pierwszy odpoczynek do osiedla Tatranská Polianka. Podczas tego przejazdu głowę miałem cały czas przekręconą w prawo. Jeśli ktoś ciekawy dlaczego, to niech pojedzie i sam zobaczy… Pogodę na motocykl mamy idealną, nie jest za gorąco ale nie jest też tak chłodno jak było wczoraj. Z pogodą, prócz pierwszego dnia trafiliśmy idealnie – wczoraj wysiłek w górach – chłodno, dziś motocykl i widoki – słonecznie i ciepło.


Z Polianki kierujemy się w stronę Štrbské Pleso (Szczyrbskie Jezioro) , Podbanské i dosłownie na kilka chwil wpadamy a autostradę D1. Stamtąd zamiast w lewo obwodnicą pojechaliśmy w prawo. Zachciało mi się przejechać przez miejscowość… Jamník. Porażka, nic ciekawego, strata czasu. Z Jamnika nie poszło nam i trafiliśmy na wlot na D1. Połapaliśmy się w ostatniej chwili i z iście polską fantazją na wjeździe skręcamy na zjazd i po około 50 metrach pod prąd wracamy na drogę, która przyjechaliśmy. Gdybyśmy w porę się zorientowali to byśmy pojechali do miasta Liptovský Mikuláš a tak nadrabiamy kilkanaście kilometrów, zawracamy, przejeżdżamy przez Okoličné i trafiamy do… Liptovský Mikuláš… Stamtąd wzdłuż dużego jeziora (a w zasadzie zbiornika retencyjnego) Liptovská Mara dojeżdżamy na nasz drugi odpoczynek – plaża w okolicy Liptovský Trnovec. Mam wrażenie, że Słowacy to bardzo bogaci ludzie… Co chwilę, ktoś podjeżdżał samochodem z przyczepką by zwodować albo skuter wodny albo jakiś wielki ponton.
My obieramy sobie miejscówkę pod drzewem, i zaparzamy pyszną kawkę, która od razu poprawia nastroje i zmniejsza zmęczenie ;)


Miedzy tym jeziorem a miejscowością Podbiel przejeżdżamy przez dziesiątki jak nie setki ciasnych zakrętów. Jedzie się wspaniale, interkom doskonale się sprawdza i sprawia, że wymieniamy się wrażeniami z podróży.

Niestety nie może być zbyt idealnie. Za miastem Tvrdošín umiera nam aparat. Po chamsku kończy się prąd. Początkowe zdenerwowanie przechodzi w załamanie na myśl o braku możliwości uwiecznienia widoków nad olbrzymim jeziorem (zbiornikiem zaporowym) Vodná nádrž Orava. To był naprawdę cios, widzieliśmy tam jedne z najładniejszych widoków podczas całej wycieczki… Ale było minęło, się tu wróci zrobić kilka fotek ;) Szkoda tylko, że aparatu nie uda nam się uruchomić aż do końca dzisiejszego dnia – do noclegu w Szczyrku…


Granicę z Polską przekraczamy w Korbielowie i kierujemy się w kierunku Żywca. Z braku czasu postanawiamy odpuścić kilka punktów podróży. Omijamy muzeum browaru i niestety nie jedziemy przez Miedzybrodzie i Przełęcz Straconka (podobno świetne widoki). W Żywcu od razu kierujemy się na Szczyrk i po kilku kilometrach podjeżdżamy pod miejsce naszego noclegu. Zmęczony zsiadam z motocykla i od razu kieruję się do domu. Oczywiście pocałowałem klamkę. Zamknięte? Co jest. Czy to tu? No ale przecież wszystko się zgadza… Moje dobijanie się do furtki wzbudziło zainteresowanie sąsiadów po przeciwnej stronie. Jak się okazało była to właścicielka owego przybytku zwanego „Stary Dom”. Do tej pory pamiętam jej zdziwienie po usłyszeniu od nas, że mamy tu zaklepany nocleg. Musieliśmy jednak być przekonywujący bo Pani nas wpuściła do środka i powiedziała, że jak mąż przyjedzie to wyjaśnimy. Mąż przyjechał niebieskim Hornetem. Aha, jesteśmy u siebie. Niestety on także nie kojarzy naszego przyjazdu. Sytuację oczywiście ratuje Mirella jednym zdaniem. Jesteśmy z forum TDM. AAAAAAAAAA! To trzeba było tak od razu, wszystko jasne, zapraszamy! :D :D
Po owym dogadaniu udajemy się by spróbować miejscowego jadła. Pierwszy lokal powala nas cenami, drugi, trzeci i czwarty właśnie zamykają (wrzesień, nie wrzesień ale, żeby zamykać około 21?). Idziemy w druga stronę miasta i trafiamy do lokalu szumnie oznaczonego jako dania świata czy coś takiego. Po wejściu w oczy od razy rzuca się paskudna wielgaśna styropianowa (albo gipsowa?) pizza wysokości chyba z 2 metry. Ogólnie, prócz tej pizzy i kiepskiej popowej muzyki wystrój ładny – trochę starych mebli, trochę starych nart. Wybieramy nasze obiady i z niecierpliwością czekamy by skosztować tutejszego jadła. Jedzenie było słabe, Mirella zobaczyła, że nasze obiady są podgrzewane w kuchence mikrofalowej… Wstyd, wielki wstyd jak na taki lokal… Po jedzeniu odechciewa nam się nocnego łażenia i wracamy do domu. Wszak już jutro kolejne atrakcje…

(zgon z przyczyn naturalnych)


PONIEDZIAŁEK


Poranna pobudka nie należała do najprzyjemniejszych – jak zwykle zresztą ;)

Po śniadaniu wyruszamy Przełęczą Salmopolską przez Malinkę i jej bardzo ładną skocznię oraz przez Zameczek (zimową rezydencję Prezydenta RP) by po chwili znaleźć się na wspaniale pokręconej Przełęczy Kubalonka. Jak już wcześniej wspominałem, jest to mój pierwszy wyjazd w góry, jeśli chodzi o jazdę tego typu drogami, więc każdy kolejny zakręt biorę z zapartym tchem obserwując to co dzieje się na drodze oraz podziwiając to co natura potrafiła tu zrobić przez te wszystkie lata… Po kilku km wjeżdżamy do Wisły – malowniczego miasta Adama Małysza. Nam niestety nie udało się go nigdzie wypatrzeć. Pewnie zajęty jest treningami do Dakaru.


Następnie Rybnik i nie wiedzieć czemu… autostrada… Tak to jest jak się jedzie z nawigacją ;) . Z autostrady zjechaliśmy w Gogolinie i pognaliśmy do zamczyska w Mosznie. Zamek jak zamek, taki trochę „Drakulowy” a nie „Disnejowy” jak niektórzy twierdzą. Dopiero przy bliższym przyjrzeniu się budynkowi można zobaczyć kunszt z jakim zostały wykonane detale. Te wszystkie stworki, rzygacze, zwierzęta, a do tego klimat zamku-psychiatryka…


Niestety z powodu czasu a raczej jego braku postanowiliśmy odpuścić wizytę w zamku Książ. Nad ta stratą ubolewam najbardziej, ponieważ jest to drugie nieudane podejście do tego arcyciekawego zamku. Jak to mówią, do trzech razy sztuka :)

Po opuszczeniu Moszny podjęliśmy decyzję by jechać od razu na metę poniedziałkowej wyprawy. Czyli do Arciasa, do Ostrowa Wlkp. Pech chciał, że jechaliśmy przez centrum Opola, ale natłok wrażeń zebranych do tej pory nie mógł nam zepsuć humoru – nawet opolskie korki ;) .

A u Arka… Mmmm, same delicje - piwko, grill, i jak to bywa trochę gawędy do późna. Dziękujemy Marioli i Arkowi za zajebistą gościnę, i za pyszną sałatkę :)

Spać poszliśmy z wspaniałymi humorami, lecz lekko zasmuceni, że to już prawie koniec podróży…


WTOREK


Start przed ósmą. I tu już o dziwo zgodnie z planem ;) . Najpierw tankowanie a później spokojna droga do Jarocina. Myślałem, że nie wytrzymam. Jest jednak coś co może zabić wręcz pogodny nastrój. To jarocińskie korki, wręcz zatory. Temperatura, że białko się ścina a do tego 40 minut z włączonym wentylatorem miedzy nogami. Może jeszcze będę mógł mieć dzieci ;) . Jak już udało się objechać tę nieszczęsną anomalię, jadąc przez Środę Wielkopolską wjeżdżamy w następną do Poznania, jeszcze gorszą i niestety bez możliwości objechania 40-to tonowych maruderów. Godzina w korkach to mało. Ten dzień w ogóle był sponsorowany przez słowo korek… Niemniej do domu dojechaliśmy tylko z godzinną obsuwą…


Cały wyjazd uznaje za udany, nawet bardzo udany. Niestety nie udało się zrealizować wszystkich planowanych atrakcji. Wychodzę z założenia, że to dlatego, by jeszcze tam wrócić. Jest zbyt pięknie by te miejsca potraktować na jeden raz…



PODSUMOWANIE


Ilość dni w podróży: 5
Ilość km: 1548
Spalanie średnie: 4,9
Koszt paliwa: cena średnia 5,1 pln
Całkowity koszt noclegów: 200 pln + 2,5 pln za telewizor w schronisku ;)
Ilość prawie wywrotek: 2

Obietnice:
- zdecydowane zwiększenie częstotliwości robienia zdjęć (!!!)
- zakup trzeciej baterii do aparatu (Nikon to syf)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz