sobota, 1 maja 2010

AtoMy vol. 3 - Call to Prypait (Czarnobyl Tour) (24-29.03.2010)

No więc nastała godzina „W” ;). Godzina wyjazdu do Elektrowni Atomowej Czarnobyl…
Jedziemy w silnej motocyklowej ekipie w ilości trzech osób. I tu pierwsza „psuja” – niestety nie motocyklami… Teraz po powrocie już wiem, że może to i lepiej ;)





Ale przedstawienie czas zacząć. A więc z Trzcianki startujemy samochodem po 22:00. Przed północą parkujemy w Krzyżu i objuczeni drepczemy na stację PKP (czy ta nazwa jeszcze istnieje? Dawno nie jeździłem pociągami ;) ). Temperatura spada dość gwałtownie ale my dzielnie czekamy na peronie. W pewnym momencie podjeżdża pociąg z Poznania i… wysypuje się z niego ze dwudziestu policmajstrów… Z hełmami, z tarczami z jakimiś miotaczami gazu na plecach (ja to nazwałem rozpylaczem ognia ;) ). Se myślimy, że pewnie jakiś pociąg z meczu będzie przejeżdżał aż doszliśmy do wniosku, że pociąg z kibolami to może być nasz pociąg… 25 marca o 00:32 mięliśmy się o tym przekonać. Stało się to jakieś 20 minut później bo pociąg został dwa razy zatrzymany przez kiboli i raz przez Policję. Jak zobaczyliśmy to co podjechało na peron to mało nie zbledliśmy. Wszystkie wagony tak wypchane, że w przejściu od początku do końca wszyscy stali na baczność. Ale nic to – wsiedliśmy. Już po 20 minutach miałem dość. Po rozmowie z kibolami dowiedzieliśmy się, że jadą z meczu ze Szczecina na Śląsk. A my jedziemy do Krakowa. I co? Za 60 pln mam teraz jechać 9 godzin ustawiony na baczność? O nie! Gdy dojechaliśmy do Poznania doszliśmy do wniosku, że przesiadamy się do IC. Przecież bilet na kurs mamy więc może pozwolą nam się ulokować w przejściu chociaż… Ale nie, nie da rady. Trzeba wykupić miejscówkę. I tak za 60 pln + 25 pln stałem się na 9 godzin właścicielem leżanki na pierwszym piętrze po prawej stronie ;) .
Noc mimo bujanki mija przyjemnie. Pewnie za sprawą lady Żubrówki.
Chwilę po 10 rano lądujemy w grodzie Kraka. Do godziny 15:30 mamy wolny czas. Żyć nie umierać. Piękni i pachnący po nocnej podróży udajemy się na mikro podbój miasta.



Czas mija bardzo szybko i około 15:30 podjeżdża potężny Solaris z kartką „Czarnobyl Tour”. Po przydzieleniu miejsc i krótkim przywitaniu ruszamy. A wiec zaczęło się… :)
Droga do granicy mija praktycznie bezproblemowo. Kilka przystanków w odpowiednich miejscach ;)
O 21:30 zatrzymujemy się w Medyce na przejściu granicznym. Po oddaniu paszportów ruszamy na podbój kantora. Kurs dobry. 1 UAH za 0.39 PLN. W Krakowie chcieli za 0.60 PLN. Po powrocie do autobusu przyszła pora na wypełnienie wiz. Cel podróży? Turystyczny. Oj przepraszam, wpisało mi się terrorystyczny, itd. ;)
O 23:05 mijamy ukraińską granicę i lądujemy na obcej ziemi i dodatkowo zmieniamy strefę czasową na + 1h. I tu w zasadzie zaczyna się tragedia. Od granicy do Kijowa jest około 1000 km. 1000 km po najbardziej dziurawej drodze jaką widziałem. To właśnie tą drogą (autostradą?) ludzie mają jechać na mecz do Kijowa w 2012 roku. Jest tak tragicznie, że będzie to niewykonalne…
Po drodze kilka postojów na stacjach benzynowych. Od samego początku miałem wrażenie, że Ukraińcy są wrogo do nas nastawieni – przynajmniej ci na stacjach.


(jakiś pomnik naprzeciwko stacji benzynowej)


(przed nami dziś już tylko jeden cel)

Kijów wygląda dziwnie… Przedmieścia to totalna bieda, straszne drogi, rozsypujące się Łady i Wołgi. Kawałek dalej zaczyna się centrum ale nie wygląda to jak centrum stolicy…



Przepisy ruchu drogowego? Chyba nikt tu nie zna tego pojęcia. Piesi mając zielone światło i będąc na pasach są otrąbiani i przejeżdża im się prawie po palcach lub piętach – sam tego doświadczyłem wiele razy. Pieszy na pasach to wróg. Samochód z pierwszeństwem przejazdu to wróg. Jeszcze nigdzie nie widziałem tak wielkiej ilości samochodów najdroższych marek w jednym miejscu. Poobijanych…
W okolicy 11:00 wtaczamy się na parking w Kijowie i po kilkugodzinnym zwiedzaniu miasta i Muzeum Czarnobylskiego (nie mam stamtąd zdjęć bo za możliwość ich robienia chcieli więcej kasy niż za wejściówkę. A po co mam za to płacić jak na następny dzień będę tam na żywo ;) ) lądujemy w Hostelu.


(Matka Ojczyzna - pomnik na Majdanie - jeśli dobrze pamiętam to sam miecz na 16 metrów wysokości)


(Plac Niepodległości (Majdan Niezależnosti) - serce Pomarańczowej Rewolucji)


(Funicular (Foo-knee-koo'ler) - kolejka łącząca Dolne Miasto z Górnym)


(pomnik przed muzeum "Czarnobylskim")

Dano nam 15 minut na rozładunek i zbiórkę na kolacji. O 22:30 wyjechaliśmy z domów. Do tego czasu minęło około 43 godziny i kolacja bez prysznica to raczej ostatnia rzecz na jaką miałem ochotę… No ale udało się i jedno i drugie. No może prysznic był przyjemniejszy niż posiłek. Zauważyłem, że na Ukrainie nie ma czegoś takiego jak jajecznica. Jeśli ktoś zamówi jajecznicę i jeśli już zrozumieją o co chodzi to dostaje się jajka sadzone lub omlet. Ot, co kraj to obyczaj ;) .

O godzinie 20:30 ruszamy niuchnąć nieco „nocnego” życia. Pierwsze zaskoczenie – metro. Bilet trochę ponad 1,7 UAH – czyli jakieś 50-70 groszy. Można jechać ile się chce ale tylko raz. Po wyjściu z metra trzeba kupić następny. Zaskoczyły mnie chyba najszybsze ruchome schody jakimi jechałem oraz to, że ludzie zostawiają lewą stronę wolną na wypadek gdyby ktoś po prostu się bardziej od nich spieszył. Czy ktoś to widział w Polsce na ruchomych schodach? Raczej nie… Samo metro jest jak metro – trochę brudne, trochę śmierdzące momentami ale za to bardzo szybkie :)
Kolejna rzecz jaka mnie zaskoczyła to lekceważenie przez Milicję zakazu picia alkoholu w miejscach publicznych. Zakaz jest ale jak jest ok, to nikogo to nie obchodzi. W podziemnych przejściach jedna wielka impreza – ludzie piją piwo, rozmawiają, dobrze się bawią, żadnych burd, awantur, jak słyszą język polski to wołają, witają się. Czy w Polsce jest możliwa alkoholowa zabawa w centrum miasta bez udziału policji, która najpierw zużyje bloczek z mandatami a później rozgoni tłum bo jakieś „dziadzisko” wezwie władze do „burd”…
Będąc u naszych wschodnich sąsiadów nie mogłem sobie odmówić jednej rzeczy. Muzyki :) Jestem pod tym względem pasjonatem a możliwość obkupienia się w płyty za 13 PLN mogła nastroić mnie tylko pozytywnie :)
Po zakosztowaniu regionalnych specjałów wracamy do hotelu na… dalszą degustację regionalnych specjałów ;).




 (Czy nie jest tu trochę za ciemno jak na stolicę?)

 

Jest mało czasu na sen. Do wyjazdu do Strefy Zamkniętej pozostało już tylko około 6 godzin…


Poranna pobudka do miłych nie należała ale cel uświęca środki. Jeszcze tylko śniadanie (trochę lepsze niż wczorajsza kolacja) i zbiórka przy jakimś autobusie poskładanym z Setry i Neoplana. Przed nami około 130 km jazdy drogami o dziwo trochę lepszymi niż w stronę Europy.
W autobusie od początku mieliśmy na pokładzie dwóch Stalkerów ;) tzn. byli to zwykli przewodnicy ale ja jako miłośnik tej gry nazywałem ich właśnie S.T.A.L.K.E.R.’ami ;).
Droga tak się dłużyła, że zasnąłem na godzinę i jak się obudziłem (jeszcze podczas jazdy) to się zastanawiałem czy miałem picie czy nie. "Hmm teraz nie mam ale jakbym je miał bo czegoś mi brakuje". Picie oczywiście się znalazło ale po powrocie ze Strefy – turlało się gdzieś na końcu autobusu (ja siedziałem zaraz za kierowcą).
Pierwszy przystanek za słynnym „jajem” – pod tablicą pokazującą, że do Czarnobyla jedziemy jak najbardziej prawidłowo.



Kolejny przystanek to jakby granica. Tu jest koniec podróży. Stop. Proszę zawracać i takie tam. Ale oczywiście nie dla nas :) My mamy piękne przepusteczki. My możemy tam, gdzie zakazuje prawo. My możemy tam gdzie zwykli ludzie się nie zapuszczają a jeśli by mogli to by się pukali po głowach… No więc przekraczamy pierwszy Checkpoint – bo tak nazywają się te przejścia z Milicją/wojskiem na straży – to tu zaczyna się Strefa Zamknięta. Do Strefy Zero pozostało jeszcze 30 km i dwa Checkpointy.


(miasto Czarnobyl)

Ostatnia kontrola była już w Samej Prypeci. 30 km od Czarnobyla i około 1,2 km od Elektrowni Czarnobyl.
Pierwszy krok na zatrutej ziemi był dla mnie wyjątkowy. Niczym pierwszy krok na księżycu. Bo oto spełniło się jedno z moich największych marzeń. Stało się coś w co nigdy nie wierzyłem, że może się ziścić. Jeszcze rok temu myślałem, że to miejsce jest nieosiągalne…
Ale nic to teraz trzeba upajać się chwilą. Podwijam nogawki co by zgarnąć jak najmniej radioaktywnego kurzy (piachu) na ubranie i ruszam. Wg instrukcji nie mieliśmy zapuszczać się w trawy, łąki i inne „magazyny” promieniowania. Taa, pamiętałem o tym przez pierwsze pół godziny a później już nikogo to nie obchodziło. Najwyżej wrócę w samych gaciach ;)
Byłem w wielu miejscach, które w wielu magazynach czy portalach internetowych do dziś są uważane jako niemożliwe do eksploracji… Byłem w słynnym „wesołym miasteczku”, byłem na basenie, na poczcie, w szkole podstawowej, na dachach bloków, witałem się z duchami, których było sporo – a to na basenie łowił ryby a to w wesołym miasteczku puszczał bańki mydlane, a to się gdzieś skradał – to jedyni stali mieszkańcy tego wielkiego ok. 80 tysięcznego miasta. Wyludnionego co do jednej osoby. To przygnębiające jak błąd jednego człowieka zaważył o losach nie tylko tych mieszkańców ale także milionów na całym świecie…




Po około dwóch godzinach ładujemy się do naszego "czołgu" i ruszamy tym samym mostem co w 1986 roku ewakuowani mieszkańcy. Z tymże my jedziemy do Elektrowni a nie od niej uciekamy.


(jedyna droga wiodąca do Prypeci (most) )

Po drodze zatrzymujemy się przy „Czerwonym Lesie” Las ten został tak nazwany ponieważ przyjął największą dawkę promieniowania, które było tam tak ogromne, że przez jakiś czas drzewa w tym lesie świeciły na czerwono…
No, może trochę przesadziłem ,ze zatrzymujemy się przy Czerwonym Lesie. Zatrzymujemy się na drodze. Do lasu jest grubo pond 100 metrów. Nie można iść dalej. Tylko na asfalcie jest bezpiecznie… Wystarczyło położyć licznik na poboczu i można było się zszokować. Temu co to zrobił zabrakło skali ;) Jeśli dalej jest jeszcze gorzej to można wywnioskować, że krótki sprint pod drzewa zakończyłby się śmiercią…



Kilka minut później pakujemy się i wjeżdżamy na teren elektrowni i po pewnym czasie podjeżdżamy prawie pod sam reaktor… To dopiero widok. Obecnie na sarkofagu zamontowane jest rusztowanie niezbędne do budowy nowego, które ma chronić świat przez kolejne dziesięciolecia. Promieniowanie w powietrzu prawie takie jak na ziemi w okolicach drogi przy Czerwonym Lesie mówi samo za siebie… Jakie musi być za płotem…



Jak się okazuje mimo tak ekstremalnych warunków to miejsce wbrew pozorom nie jest martwe. Jeszcze parę lat temu pracowały tu inne reaktory, które jednak zostały wygaszone. Na dzień dzisiejszy w Elektrowni Czarnobyl pracuje kilkadziesiąt osób. Jeśli dobrze pamiętam to pracują 24 lub 48 godzin w ciągu tygodnia.
Kiedy ponaglenia do powrotu do autobusu stały się coraz bardziej słyszalne wszyscy zaczęli się zastanawiać czy to prawda co teraz będzie. Okazało się, że tak. Zawieziono nas do zakładowej stołówki na… obiad :) . Ha! I to jaki pyszny! Ale zanim ktokolwiek mógł wejść na teren musiał poddać się badanu promieniowania. Potem już tylko przyjemność dla podniebienia.



Po obiedzie każdy tak naprawdę poszedł sobie gdzie chciał. Ja podszedłem niedaleko żurawi i innych reaktorów.



Po około godzinie od przyjazdu na stołówkę trzeba była zacząć się zbierać. Po drodze zobaczyliśmy z odległości 10 kilometrów największy na świecie radar „Oko Moskwy”.



Droga do Kijowa przebiegła bez ekscesów. Po drodze z Prypeci zahaczyliśmy o Czarnobyl. Podobno już za dziesięć do piętnastu lat władze chcą wprowadzić z powrotem mieszkańców do miasta i tym samym zmniejszyć zamknięty teren do 20 kilometrów. W Czarnobylu postanowiliśmy zobaczyć między innymi pomnik pamięci strażaków, którzy jako pierwsi przyjechali na teren katastrofy. Pomnik ufundowali swoim kolegom inni strażacy - władze o nich zapomniały.



Odwiedziliśmy też słynną "stocznię" - miejsce, gdzie zalegają statki, których nikt po wypadku nie chciał używać...



...oraz plac na którym zostawiono pojazdy biorące udział w ewakuacji miasta.







Przed opuszczeniem Zamkniętej strefy na Checkpointach sprawdzano poziom napromieniowania nas oraz autobusu. Nie było źle. Do stolicy dotarliśmy kilka godzin przed zmierzchem. Mieliśmy tylko godzinę na wykąpanie się i zrobienie zakupów co było nie lada wyczynem zważywszy, że na około 50 osób były tylko trzy łazienki. No ale udało się i wyposażeni w trunki odpowiedniego kalibru zaczęliśmy pakować bagaże do autobusu. Czekała na nas ta sama droga, którą przyjechaliśmy czyli w sumie nic ciekawego. Kilka godzin po starcie zaczęło padać ale plan był prosty. O 9:00 meldujemy się na granicy w Medyce. Po drodze kilka „technicznych” przystanków ;) oraz dwa zatrzymania przez ukraińską milicję zakończone mandatami za zbyt dużą prędkość ;) Nie wszystko jednak poszło tak gładko jak byśmy chcieli… O 8:20 autobus parsknął i się zatrzymał. Do granicy około 50 km. Mija 10 minut, 20, a autobus nie chce zagadać. Kierowcy zaczęli podejrzewać awarię układu rozrządu i zaczęto ściągać zastępczy autobus z Polski… No to pól dnia będzie z głowy na poboczu dziurawej pseudo autostrady. Ktoś w końcu zadał pytanie czy ten autobus był tankowany. Kierowcy odpowiedzieli, że ma dwa zbiorniki po 650 litrów. Na potwierdzenie tego jeden z nich wyciągnął instrukcję. Dowiedzieliśmy się z niej, że faktycznie autobus ma bak ale 400 litrów… Zaczęła się akcja ratunkowa. Zatrzymani na stopa ludzie zabrali kierowcę i tłumaczkę na stację benzynową do niedawno mijanej miejscowości. Kierowca przytachał 30. litrowy baniak oleju napędowego. Wystarczyło by uruchomić autobus i podjechać nim pod stację. O 9:50 szczęśliwi, że to tylko to, ruszyliśmy w kierunku granicy.

W oczekiwaniu na rozwikłanie awarii a później oczekując na paliwo podziwiałem piękne ukraińskie drogi. To tą ekspresowo-autostradową drogą w 2012 roku będzie jechać cała Europa na mecze Mistrzostwa Europy... A my narzekamy na nasze drogi ;)



Po 35 minutach zameldowaliśmy się na ukraińskiej granicy. Godzina czekania na sprawdzenie paszportów i puszczono nas w stronę Polaków. Witajcie w domu… Ta… Tak dobrze nie było. Przez pierwszą godzinę w ogóle się nami nie interesowano a jak już się zainteresowano to oznajmiono nam, ze czekamy na trzepanko autokaru i każdego pasażera. Nie skutkowało to, że jesteśmy ponad 20 godzin w drodze. Ale jeśli chcieli wąchać brudne i przepocone ciuchy to spoko. Droga do Krakowa minęła cudownie. Ten idealny polski asfalt zaczął mnie zadziwiać. Od tej pory obiecałem sobie, że nie będę narzekał na stan naszych dróg ;) W Krakowie kierowca się myli i ładuje nas w półgodzinny korek. Mimo to każdy dociera na czas na autobus czy pociąg. My mieliśmy do odjazdu jeszcze kilka godzin wiec ruszyliśmy w miasto. Później został pociąg i dnia następnego moglem zacząć opowiadać, że TO przeżyłem :)



W 2011 roku planujemy kolejny wyjazd. Tym razem na około dziesięć dni z czterema w Strefie. Do przyszłego roku temat zostawiam otwarty.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz